Recenzja filmu

Ostatnia wieczerza (2022)
Bartosz M. Kowalski
Piotr Żurawski
Olaf Lubaszenko

W szponach Złego

Z niedawnych polskich filmów "Ostatniej wieczerzy" chyba najbliżej do "Wieży. Jasny dzień" Jagody Szelc – on także wchodzi w tematykę metafizyczną, czerpie z tradycji horroru i przywołuje klimat
W szponach Złego
Bartosz M. Kowalski najprawdopodobniej postanowił w pojedynkę odtworzyć po latach zastoju rodzime kino grozy. Po dwóch częściach slashera "W lesie dziś nie zaśnie nikt" tym razem dostarczył horror utrzymany w zupełnie innym klimacie. Nie ma w nim zmutowanych kreatur z pasją zabijania ani grupy nastolatków zamienianych raz po raz w krwawe ofiary. Jest za to mroczny klasztor, posępni mnisi i Belzebub. Polska kinematografia wzbogaciła się o horror satanistyczny.

Choć od razu trzeba zaznaczyć, że nie jest to pierwsza próba rodzimych twórców w tym gatunku, bo tradycja umieszczania postaci diabła jest w naszym kinie długa – wystarczy wspomnieć "Diabła" Andrzeja Żuławskiego czy choćby "Matkę Joannę od aniołów" Jerzego Kawalerowicza. Choć "Ostatniej wieczerzy" znacznie bliżej do "Łzy księcia ciemności" Marka Piestraka. Mamy tu bowiem tajemnicze rytuały, pełen satanistyczny sztafaż, mnóstwo kiczu i jeszcze więcej kampowej (choć niekoniecznie, w przypadku dzieła Piestraka, uświadomionej) umowności.  

I tak samo jak w "Łzie księcia ciemności" film Kowalskiego ma całkowicie niedorzeczny scenariusz, w którym nie znajdziemy grama sensu, konsekwencji i rzemieślniczej precyzji. Kto wie, czy nie takie było założenie – by wyłamać się ze sztywnych ram instrukcji snucia opowieści, zniszczyć wszelkie – nomen omen – święte zasady i w pełni skoncentrować się na tworzeniu klimatu, porażać widzów dosadnymi obrazami i szykować przepyszny (choć to w kontekście tego filmu dość kontrowersyjne określenie) finał, jakiego próżno szukać we współczesnej polskiej kinematografii. Jeśli taki był twórczy zamysł, to chylę czoła, bo udał się w najdrobniejszym szczególe. 

Akcja toczy się w późnych latach 80., choć mogłaby kiedykolwiek, na przykład w średniowieczu. Zresztą twórcy robią wiele, by scenografia sugerowała wyjście poza czas. Główny bohater – działający w przebraniu mnicha milicjant – trafia bowiem do starego klasztoru, w którym nie ma prądu, ani innych dobrodziejstw nowoczesności. Ścieżkę dźwiękową wypełniają więc skrzypnięcia starych drzwi i jęki pamiętającej dawne wieki podłogi. Obraz natomiast rozjaśniają wszędobylskie świece, które kreują atmosferę grozy i niesamowitości. Gdy dołożymy do tego krzyki opętanych – jesteśmy bowiem w opactwie specjalizującym się w egzorcyzmowaniu niepokojących przez szatana – to mamy dopełniony klimat klasycznego horroru ze Złym w roli głównej. 

I wszystkimi tymi skojarzeniami, kliszami, stereotypami Kowalski bawi się wybornie. Scena egzorcyzmów? Jest. Okultystyczne rytuały? Są. Omamy, mroczne wizje? Jak najbardziej. Co ciekawe, całkowita wtórność fabuły nie przeszkadza – bo jej po prostu nie ma. Twórcy w ogóle nie przejmują się logiką scenariusza. Czy wiemy cokolwiek o głównym bohaterze, milicjancie Marku? Nic, co mogłoby sprawić, że będziemy z przerażeniem śledzić jego losy. Czy takie znaczące rekwizyty jak kamera wideo odegrają jakąkolwiek rolę w fabule? Nie oczekujmy zbyt wiele. A może postacie drugoplanowe będą zachowywać się w sposób znaczący i dzięki temu popchną akcję do przodu? Nic z tych rzeczy. Twórcy nawet nie zaprzątają sobie głowy budowaniem napięcia, z którego wynikałaby choćby szczypta grozy. 

Autorzy wolą bowiem stawiać na dosadność, mocne obrazy, szokowanie obrzydliwością i podnoszenie ciśnienia głośną muzyką. Liczą się najsilniejsze bodźce i wrażenia. I trzeba przyznać, że są w tym świetni. Obskurny klasztor tworzy zjawiskową scenerię dla tajemniczych wydarzeń. Mrok wilgotnych mnisich cel rozświetlają klimatyczne świece, dodające niepokoju. Choć największe wrażenie robi… jedzenie – obleśne cmokanie, ciamkanie i obracanie w buzi, co wywołuje niemal wymioty. 

Gdy damy się pochłonąć mrocznej, całkowicie celowo pulpowej, b-klasowej, kiczowatej w każdym calu atmosferze, to nagle absolutnie bezsensowna fabuła traci znaczenie. Władzę przejmują bowiem obrazy: wydobywających się z zębów much, skłębionych kołtunów wyciąganych z gardła, obrzydliwych gałek ocznych tkwiących w kloakach dziur w ścianie. Czy te rekwizyty mają jakiekolwiek uzasadnienie fabularne? Nie – ale kto by się tym przejmował. 

Tym bardziej że akcja pędzi ku rozwiązaniu na złamanie karku i trzeba przyznać, że jest ono warte przebrnięcia przez wszystkie niedorzeczności tej historii. Im bliżej finału, tym większą władzę nad filmem przejmuje obraz, który ma dla widzów przygotowaną solidną garść plugawych atrakcji. Tym samym Kowalski dał się, kolejny już zresztą raz, poznać jako autor pełen wizualnej inwencji, objawiającej się w kreatywnym konstruowaniu tego, co niesamowite i monstrualne. Jednocześnie potrafi raz po raz podkreślać umowność historii i podkopywać sztucznie kreowaną powagę za pomocą wybornego i momentami zupełnie niespodziewanego humoru. Pomogli mu w tym odtwórcy głównych ról, szczególnie Olaf Lubaszenko i Sebastian Stankiewicz, których obecność na ekranie niemal od początku zwiastuje sporą dawkę dystansu.

Z niedawnych polskich filmów "Ostatniej wieczerzy" chyba najbliżej do "Wieży. Jasny dzień" Jagody Szelc – on także wchodzi w tematykę metafizyczną, czerpie z tradycji horroru i przywołuje klimat kina apokaliptycznego. Z tym że, inaczej niż autorkę "Monumentu", Kowalskiego zupełnie nie interesuje kino artystyczne, subtelne metafory, zawiłe psychologiczne relacje między bohaterami czy społeczne zaangażowanie. Jego przekaz ogranicza się do tego, co najbardziej popularne, efektowne i dosłowne. Bez żadnych niedomówień bawi się tradycją kina z najniższych półek VHS-owych wypożyczalni. I bezpardonowo wpycha nas w szpony złego kina.    
1 10
Moja ocena:
6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones